wtorek, 17 czerwca 2014

Sonda: Czy lubisz stare kino?

Czy stare kino jest popularne wśród młodych ludzi? Postanowiłam spytać kilkoro moich rówieśników  czy podzielają mój zachwyt nad filmami sprzed... powiedzmy wielu dekad.


Artur, 24 lata

Nie lubię oglądać starych filmów, nudzą mnie. Wydaje mi się, że kiedyś aktorstwo było bardziej sztywne. Ja lubię filmy fantastyczne i doceniam efekty specjalne, w starym kinie wypada to dość blado. Zdecydowanie wolę założyć okulary 3D i obejrzeć dobry film fantasy niż męczyć się ze starymi filmami w kiepskiej jakości.

Magda, 23 lata

Nie znam się dobrze na starym kinie, ale ostatnio bardzo polubiłam filmy Hitchcocka i oglądam wszystkie po kolei. Najbardziej lubię „Psychozę”. Długo myślałam, że kino nieme jest nudne, ale po obejrzeniu „Artysty” zastanawiam się czy nie obejrzeć chociaż na próbę jakiegoś starego filmu niemego, bo „Artysta” bardzo mi się spodobał, nawet nie wiedziałam, że na takim filmie można się wzruszyć czy roześmiać.

Anna, 23 lata

Nie, starego kina nie lubię! Lubię jeden stary film, włoski. O obozie koncentracyjnym, „La vita è bella”. Ale czy to jest aż takie stare kino?

Paweł, 22 lata

Ze starym kinem to ja jeszcze nie eksperymentowałem. Podobał mi się „Ojciec Chrzestny”, no ale to są lata 70-te, czyli jeszcze nie taki stary ten film. A coś starszego? Nie, nie sądzę żeby mi się to spodobało.

Marta, 25 lat

Lubię wszystkie filmy, stare też. Oczywiście takie klasyki jak „Obywatel Kane”, „Casablanca”, „Śniadanie u Tiffany'ego” czy „Przeminęło z wiatrem” oglądałam wiele razy. Lubię zwłaszcza Audrey Hepburn, bardzo podoba mi się moda z lat 50-tych i 60-tych i jej styl, dlatego też często wracam do jej filmów.

Kamila, 23 lata

Stare kino polubiłam dzięki Marilyn Monroe, bo zawsze fascynowała mnie jej postać. Kiedy zaczęłam oglądać filmy z jej udziałem, to zauważyłam, że stare komedie są często zabawniejsze od tych współczesnych. Pamiętam też z dzieciństwa filmy z Louisem de Funesem, zawsze bardzo je lubiłam.

Tomek, 21 lat


Raczej nie oglądam bardzo starego kina z lat 20-tych czy 30-tych. Lubię filmy polskie z czasów PRL, zwłaszcza komedie Barei. Ze starszych pozycji to może kryminały Hitchcocka. 

10 lat temu zmarł Marlon Brando



Symbol seksu, najwybitniejszy aktor w historii, rewolucjonista, dziwak, samotnik, idealista – człowiek o wielu obliczach. W historii kina zapisał się rolami w takich filmach jak „Na nabrzeżach”, „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Ojciec Chrzestny”, „Ostatnie tango w Paryżu” czy „Czas apokalipsy”. W przededniu dziesiątej rocznicy jego śmierci warto bliżej przyjrzeć się sylwetce Marlona Brando.

Aktor urodził się 3 kwietnia 1924 roku w Omaha w stanie Nebraska. Ojciec – agresywny, nieprzewidywalny alkoholik i kobieciarz rzadko bywał w domu, a każda jego wizyta kończyła się awanturą i bijatyką. Matka – niespełniona artystka również nie stroniła od alkoholu. Marlon od najmłodszych lat sprawiał problemy wychowawcze i wyrzucano go z kolejnych szkół.

Tramwaj zwany pożądaniem, 1951


Jak każda niepokorna dusza skończył w Nowym Jorku. Imał się wielu zajęć zanim trafił pod skrzydła wybitnych nauczycieli gry aktorskiej: Lee Strasberga i Stelli Adler. To oni właśnie nauczyli młodego Brando ukazywania prawdziwych emocji na scenie zgodnie z metodą opracowaną przez rosyjskiego reżysera Konstantego Stanisławskiego. Realizm i emocjonalność jego gry przyniosły mu sławę na Broadwayu. Debiutował już w wieku 20 lat w sztuce „Remember mama”, jednak to rolą Stanleya Kowalskiego w sztuce "Tramwaj zwany pożądaniem" utorował sobie drogę do wielkiej kariery. Na scenie wypatrzył go reżyser Elia Kazan i obsadził w ekranizacji tej sztuki.

Film Kazana z 1951 roku okazał się hitem, a debiutujący Brando przyćmił partnerującą mu gwiazdę – Vivien Leigh. Po premierze filmu mówiło się tylko o ociekającym testosteronem, zabójczo przystojnym, porywczym blondynie, a charakterystyczne „Hey Stella!” można było usłyszeć na wielu amerykańskich podwórkach. Rola przyniosła aktorowi wielką sławę, mnóstwo zawodowych propozycji i pierwszą oscarową nominację. Chociaż statuetki nie otrzymał, to triumfował na gali wręczenia Nagród Akademii cztery lata później rolą w „Na nabrzeżach” również w reżyserii Kazana.

Na nabrzeżach, 1954


Odtąd kariera Marlona Brando nabrała rozpędu. Aktor jednak uważnie dobierał swoje role i odrzucał wiele propozycji. Chętnie pojawiał się na ekranie jako niepokorny buntownik i idealista („Dziki”, „Viva Zapata!”, „Młode lwy”).

Mówiąc o Brando nie można pominąć kwestii dla niego samego najistotniejszej – jego działalności społecznej. Przez długie lata aktor angażował się w działania UNICEF-u na rzecz praw dziecka oraz współpracował z Indianami walcząc o ich prawa w ramach Ruchu Indian Amerykańskich.
Kiedy w 1973 roku policja otworzyła ogień do Indian pokojowo protestujących w Wounded Knee Brando również zabrał głos w tej sprawie. Właśnie wtedy odbywała się ceremonia wręczenia Oscarów. Aktor nominowany był za swoją wybitną rolę w „Ojcu Chrzestnym”, jednak na uroczystości się nie pojawił. Kiedy okazało się, że prestiżową statuetkę Akademia przyznała właśnie jemu, na scenę weszła młoda Indianka z plemienia Czejenów i odczytała w imieniu Brando list odmowny. Marlon Brando nie tylko nie przyjął nagrody, ale zaznaczył również, że czyni to w ramach protestu przeciwko negatywnemu ukazywaniu Indian przez świat kina i telewizji, a także w geście solidarności z Indianami z Wounded Knee.

Młode lwy, 1958


Nie była to jedyna nagroda, którą Brando wzgardził. Już wtedy blichtr i sztuczność Hollywood nużyły go, a on sam zaczął izolować się od świata. Na planie filmu „Bunt na Bounty” miał okazję poznać kulturę i obyczaje panujące na Tahiti. Zakochany w tym miejscu postanowił sam stać się częścią tahitańskiej społeczności i kupił niewielką wyspę Tetiaroę. Spędzał na niej większość czasu, powracając coraz rzadziej na plany filmowe i żyjąc jako prosty człowiek w otoczeniu rodziny i najbliższych współpracowników.

Chociaż jego nowatorski sposób gry utorował drogę takim aktorom jak Paul Newman, James Dean, Robert De Niro czy Al Pacino, to Marlon Brando sam negował swój geniusz. Twierdził, że film nie jest sztuką, a on sam para się aktorstwem tylko dla pieniędzy, które pozwalają mu na prowadzenie niezależnego życia z dala od cywilizacji. Nie umknął jednak przed problemami rodzinnymi. Jego najstarszy syn trafił do więzienia za zabójstwo chłopaka swojej siostry. Po tych wydarzeniach córka Brando popełniła samobójstwo. Dla aktora sposobem ucieczki przed problemami był alkohol i jedzenie. Niezdrowy tryb życia doprowadził go do chorobliwej otyłości. Zmarł 1 lipca 2004 roku w wyniku rozwijającej się przez lata bulimii i niewydolności serca.




sobota, 7 czerwca 2014

(Nie)zapomniane melodie

Kadr z filmu "Zapomniana melodia"(1938)

Narzekasz na niski poziom polskich komedii? Cofnij się w czasie! Perełki przedwojennej polskiej kinematografii co tydzień emituje TVP Historia.


W każdą niedzielę o godzinie 15:00 na ogólnodostępnym kanale TVP Historia emitowane są polskie filmy z lat 30-tych. To gratka dla wszystkich fanów zwłaszcza przedwojennych komedii. Dzięki cotygodniowym seansom można przypomnieć sobie (lub obejrzeć pierwszy raz) takie hity jak: „Zapomniana melodia”, „Piętro wyżej”, „Sportowiec mimo woli” czy „Jadzia” i podziwiać grę przedwojennych gwiazd: Adolfa Dymszy, Aleksandra Żabczyńskiego, Eugeniusza Bodo, Iny Benity i Jadwigi Smosarskiej.  


sobota, 10 maja 2014

Wybudzona Królewna


Pod koniec maja w kinach pojawi się „Maleficent” z Angeliną Jolie w roli głównej. Jest to współczesna wariacja na temat „Śpiącej Królewny” - klasycznej animacji Disneya z lat pięćdziesiątych. Tym razem studio Disneya snuje opowieść o śpiącej Aurorze zupełnie inaczej- z gwiazdorską obsadą, efektami specjalnymi i mrokiem spowijającym każdy kadr.

Jako fanka wczesnego Disneya podchodzę sceptycznie do tego przedsięwzięcia. Zaznaczam od razu: nie będę obiektywna. „Śpiąca Królewna” to bajka mojego dzieciństwa (mimo, że jestem od niej młodsza o całe 32 lata). Oglądałam ją wiele razy i w różnych wersjach dubbingowych – za każdym razem wywiera na mnie ogromne wrażenie. Film jest zabawny, pouczający i ma wspaniale narysowane postaci (za postać Maleficent odpowiadał legendarny Marc Davis). Piosenki natomiast to prawdziwe perełki, zwłaszcza, że muzyka pochodzi z baletu Piotra Czajkowskiego.

Nie ma co się rozpisywać - klasyczne animacje Disneya są po prostu fenomenalne. Wracając po latach do „Piotrusia Pana”, „Królewny Śnieżki” czy nawet nowszej „Pocahontas” uzmysławiam sobie jak wiele zawdzięczam tym bajkom – wrażliwość na krzywdę zwierząt, szacunek do natury czy niechęć do dorastania. I nie ma co się z tego śmiać – na Disneyu wychowywały się całe pokolenia! W niektórych kręgach uważa się, że ludzie, którzy nie płaczą kiedy umiera Mufasa są bezduszni, a jeśli nie wiedzą dlaczego wilk tak wyje w księżycową noc, to już w ogóle nie ma o czym z nimi rozmawiać.

Bolą mnie więc różne części ciała, kiedy słyszę o takich pomysłach jak nakręcenie mrocznej wersji „Śpiącej Królewny” z perspektywy złej Wiedźmy. Robienie z tej historii pseudoburtonowskiej papki to jest słownikowa definicja świętokradztwa. Nowy Disney zżyna ze starego i to jest naprawdę w złym guście. Boli mnie zwłaszcza to szarganie muzyką... „Once upon a dream” w wykonaniu Lany del Rey!? Nóż w kieszeni się otwiera. Ta pani nie śpiewa sopranem, a tylko SOPRAN jest w stanie udźwignąć ten utwór na godnym poziomie. Angelina Jolie jako Maleficent myślę, że ujdzie w tłoku, ale ta gówniara Fanning ma być Aurorą? Smutek i pożoga.

Mało tego! W „Maleficent” widzowie zobaczą jak to z dobrej dziewczyny pod wpływem traumatycznych doświadczeń wyrasta okropna wiedźma z kompleksem niższości. Jeszcze tylko ckliwej historii tu brakowało! Cały urok tej postaci polega właśnie na tym, że po prostu jest zła, podła, nikczemna i mści się za to, że nie zaproszono jej na imprezę. Teraz się okazuję, że miała trudne dzieciństwo i jeszcze na jej zachowanie wpływa sytuacja polityczna królestwa. Brzmi jak kiepski dowcip, a to nowy film wytwórni Walta Disneya.

Cóż, świata nie zmienię! Pozostaje mi tylko w dniu premiery obejrzeć klasyczną wersję raz jeszcze i zapomnieć w jak smutnych dla Disneya czasach przyszło mi żyć.





środa, 26 marca 2014

Życie to teatr!



"Wszystko o Ewie", USA 1950r.
Reżyseria i scenariusz: Joseph L. Mankiewicz



Sięgając po dramat zazwyczaj zaczynamy od spisu bohaterów występujących w danym utworze. Wiemy kto jest kim i jakie relacje łączą bohaterów. Joseph L. Mankiewicz stosuje ten zabieg w swoim filmie, dzięki czemu już na wstępie można odnieść wrażenie, że scenariusz odwołuje się swoją konstrukcją do dramatu. I trudno o lepsze porównanie, bowiem „Wszystko o Ewie” to nie tylko obraz o teatrze, ale przede wszystkim hołd dla tej instytucji.

Swoiste dramatis personae serwuje widzowi charyzmatyczny krytyk teatralny - Addison DeWitt (nagrodzony za tę rolę Oscarem George Sanders). W charakterystyczny, cyniczny sposób opisuje on bohaterów nie pomijając przy tym samego siebie. Dzięki niemu już w pierwszych minutach filmu wiemy, kim jest tytułowa Ewa – złota dziewczyna z okładki i dziewczyna z sąsiedztwa w jednej osobie. Wiemy, że odniosła wielki teatralny sukces i jest na ustach wszystkich. I możemy tylko się domyślać, że jest ona także przyczyną napięcia wśród pozostałych osób dramatu: gwiazdy Broadwayu – Margo Channing (Bette Davis), reżysera Billa Simpsona (Gary Merrill), scenarzysty Lloyda Richardsa (Hugh Marlowe) i jego żony, Karen (Celeste Holm). Kim tak naprawdę jest Ewa? Addison DeWitt obiecuje, że o Ewie dowiemy się wszystkiego.







I chociaż poznajemy ją jako kobietę sukcesu, to okazuje się, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej była nieśmiałą, skromną dziewczyną w niemodnym kapelusiku, która co wieczór przychodziła do teatru by na jego deskach zobaczyć swoją idolkę – Margo Channing. O Ewie dowiaduje się Karen Richards – żona uznanego scenarzysty oraz przyjaciółka Margo i wzruszona jej oddaniem decyduje, że przedstawi dziewczynę jej ukochanej aktorce. Poruszająca historia Ewy oraz jej fascynacja teatrem urzekają gwiazdę. Margo postanawia zatrudnić dziewczynę jako swoją osobistą asystentkę i szybko przekonuje się, że Ewa doskonale sprawdza się w tej roli, a jej zalety i wrodzony urok doceniają wszyscy z otoczenia aktorki. Jednak im dłużej sprawy Margo zostają pod opieką zaradnej Ewy, tym bardziej aktorka traci kontrolę nad swoim życiem, a w młodej fance dostrzega konkurentkę zarówno na polu zawodowym jak i prywatnym.




„Wszystko o Ewie” to film, który aktorstwem stoi i mowa tu o aktorstwie naprawdę wybitnym. Zarówno w rolach pierwszoplanowych jak i epizodycznych obsadzeni są doskonali rzemieślnicy na czele z fenomenalną Bette Davis, która brawurowo wcieliła się w rolę Margo. Anne Baxter jako Ewa swoją rolę odegrała więcej niż poprawnie, realistycznie oddając dwubiegunowość charakteru swojej bohaterki, ale z tak charyzmatyczną postacią jak Bette Davis ciężko jest zaistnieć w kadrze. Tym bardziej należy docenić pozostałą obsadę – na przykład okrzykniętą mistrzynią drugiego planu Thelmę Ritter, która odgrywa rolę złośliwej gospodyni – Birdie. Wymiany zdań między Birdie i Margo mimo niewielkiej wartości dla całości fabuły ogląda się z największą przyjemnością. To nie tylko popis kunsztu komediowego obu pań, ale także fantastycznie rozpisane dialogi. O poziomie aktorskim filmu świadczy zresztą ilość nominacji do Nagród Akademii – otrzymało je aż pięć osób z obsady filmu. Statuetkę Oscara zgarnął spośród nich tylko George Sanders. Pominięcie reszty aktorów uważa się do dziś za jeden z największych błędów w historii Oscarów.


George Sanders niewątpliwie na wyróżnienie zasłużył, ale najbardziej dziwi fakt, że Oscara nie otrzymała żadna z pań. Wspominam o tym dlatego, ponieważ największe pole do popisu w tym scenariuszu niewątpliwie miały właśnie kobiety. Bohaterki filmu są silne i niezależne, wiedzą czego chcą i potrafią do tego dążyć. To mężczyźni pozostają w tle ich działań, nieświadomi ich intryg. W latach 50-tych takie przedstawienie kobiety nie było bardzo popularne, co więcej w większości filmów amanci bardzo przewyższali wiekiem swoje partnerki, co jeszcze bardziej miało podkreślać dzielące ich różnice i kobiecą zależność. Tymczasem w związku Margo i Billa to ona jest starsza! Ich relacja jest zresztą szalenie współczesna – spokojnie można nazwać ją nowoczesnym związkiem partnerskim.




Ważnym, chociaż nie rzucającym się w oczy wątkiem dzieła jest walka między kinem a teatrem. O dziwo to świat filmu Mankiewicz przedstawia w roli czarnego charakteru. Hollywood to pozbawiona sentymentów machina napędzana pieniędzmi, która wykupuje co większe talenty teatralne i już nigdy nie pozwala im powrócić do macierzy. Jedną z gwiazd teatru podkupioną przez film jest Bill Simpson i chociaż nikt go za to nie potępia, to przyjaciele przewidują, że jego talent reżyserski dla teatru jest już stracony. Nawet rozkochana w teatrze i zdawałoby się idealistycznie do niego nastawiona Ewa nie odrzuca filmowych propozycji. Tak zresztą w owym okresie zaczynała większość amerykańskich aktorów, reżyserów czy scenarzystów – z Broadwayu prosto do Hollywood. Mankiewicz demonizuje świat kina – w porównaniu z magicznym teatrem – domem artystów, jest on tylko pustą wydmuszką nastawioną na sukces finansowy. Wszyscy ludzie teatru w jego filmie to postaci fascynujące i nietuzinkowe. Ich dyskusje widz śledzi z zapartym tchem, a na przyjęciu wydanym z okazji urodzin Billa to za ich sprawą atmosfera jest gęsta, a w dialogach lecą skry. Wśród zaproszonych gości są też ludzie kina – do dyskusji wnoszą oni tylko bardzo drogie futra.

I chociaż te rozbieżności między wzniosłym teatrem a marnym kinem wciąż reżyser widzowi unaocznia, to sam sposób realizacji jego filmu jest iście teatralny. Nie możemy zapomnieć o tym, że jest początek lat pięćdziesiątych: metoda Stanisławskiego jeszcze nie zagościła w Hollywood na dobre, aktorstwo jest więc wciąż bardzo przerysowane jak w klasycznym teatrze. Plan zdjęciowy wciąż nie wykracza poza studio nagraniowe co nie dodaje realizmu, zwłaszcza podczas jedynej sceny na ulicy, kiedy przechadzający się Ewa i Addison są wklejeni w tłum. Z perspektywy współczesnego widza wygląda to wręcz komicznie.




Oglądając film ponad sześćdziesiąt lat od momentu premiery można jednak dostrzec jego ponadczasową wartość. Nagrodzony Oscarem scenariusz Mankiewicza ukazuje bezwzględność showbiznesu, która nie zmieniła się z biegiem lat. Każda gwiazda kiedyś zgaśnie, na jej miejscu zawsze pojawi się nowa. Młodość i sława szybko przemijają, o czym boleśnie przekonują się aktorzy (zwłaszcza aktorki). 

Czas jednak jest łaskawy dla klasycznego kina, bo z czasem, jak wino, staje się ono coraz cenniejsze. Zapewne współczesne możliwości kinematografii pozwoliłyby na zrealizowanie tej historii w sposób wizualnie oszałamiający, ale przekonana jestem, że film tak naprawdę nic by na tym nie zyskał. Jego teatralność i momentami nawet sztuczność mogą wywoływać dziś uśmiech zażenowania, a zdjęciom też daleko jest do tych prezentowanych na festiwalu Camerimage, ale kompozycją kadru i fenomenalnym aktorstwem „Wszystko o Ewie” z pewnością może konkurować z produkcjami z XXI wieku.